Konkurs fotograficzny „Made in PRL” – III miejsce

Dziergane swetry, suknie, spódnice, wełniane kamizelki, własnoręcznie wykonana biżuteria i barwne ubranka dziecięce, których nie miał nikt inny!

Każda z prac przesłanych na konkurs fotograficzny „Made in PRL” opowiadała własną historię i zasłużyła na docenienie. Autorzy podzielili się z nami niezwykłymi wspomnieniami. Poniżej prezentujemy opis i fotografie laureatki trzeciej nagrody ex aequo.

III miejsce — Zofia Tarajło-Lipowska


Ciuch nr 1. Płaszczyk zbyt mało noszony, ale pełen fantazji

Jest to płaszczyk „trzy czwarte”, zapinany na plastikowy suwak, uszyty przeze mnie własnoręcznie z szorstkiej, grubej wełny niezbyt wysokiego gatunku, kupionej w sklepie z resztkami tkanin na ul Ruskiej (lub w jej okolicy) we wczesnych latach 80. Wykrój skopiowałam z tygodnika „Kobieta i Życie” (tygodnik co miesiąc miał dodatek z wykrojami), uszyłam ją na domowej maszynie do szycia Łucznik, szyjącej tylko jednym ściegiem, z napędem nożnym.

Płaszczyk przy noszeniu „drapał” w szyję, w ramiona i w przeguby rąk, „gryzł” nawet przez bluzki czy sweterki, więc postanowiłam go podszyć i ocieplić, żeby materiał nie gryzł, a płaszczyk służył też jako okrycie zimowe. Kupiłam materiał (niepodszewkowy) i watolinę, skroiłam części według wzoru (watolinowe części były centymetr-dwa mniejsze), przeszyłam razem w kratkę na maszynie (przepikowałam), a potem podszyłam tym cały płaszczyk ręcznie, nie mam zawodowych umiejętności krawieckich.

W tym mniej więcej czasie, w październiku 1985 wyjechałam do Pragi do pracy w charakterze lektorki języka polskiego na Uniwersytecie Karola. Zabrałam ze sobą płaszczyk, który „gryzł” może trochę mniej, ale wydawał mi się nudny i smutny. W zimowe wieczory w Pradze roku 1985/86, kiedy nigdzie się nie wybierałam i nie spodziewałam się wizyt, ozdobiłam go haftem. Haftowałam jakąś przędzą kupioną w Pradze, dopasowawszy ją kolorem do materiału, grubą igłą, według własnej fantazji, nie korzystałam z żadnego wzoru.

Chodziłam po Pradze w wyhaftowanym płaszczyku, ale nie byłam zadowolona ze swego wyglądu, bo niezbyt dobrze układał się na figurze. Haftując ręcznie igłą niechcący w kilku miejscach wierzch płaszczyka połączyłam z podszewką przepikowaną watoliną. Zdecydowałam się więc na kolejną poprawkę: zrezygnowałam z podszewki i ocieplenia, wycinając obie nożyczkami (resztki podszewki i watoliny zostały na lewej stronie haftu), starając się samego haftu nie uszkodzić. Planowałam sobie, że płaszczyk podłożę nową podszewką (już bez watoliny), ale pochłonęły mnie inne sprawy i nie miałam na to czasu. W roku 1989 na dobre wróciłam do Wrocławia, a potem z różnych powodów pozbyłam się też maszyny do szycia.

Haft mi się jednak podobał, szkoda mi było „ciuch” wyrzucić, przyrzekłam zatem sobie, że kiedyś się za to zabiorę. Powiesiłam go w szafie na strychu w pokrowcu odzieżowym – i tak zostało na długie lata. Ilekroć zaglądałam do strychowej szafy, zawsze przypominałam sobie, że powinnam zaktualizować wyhaftowany płaszczyk. Kilkakrotnie kupiłam nawet akcesoria do ponownego podszycia, ale nigdy tego nie zrobiłam.

Zawsze lubiłam i lubię na ten płaszczyk patrzeć, mając świadomość, że jest moim dziełem, podziwiać pomysłowość, ale nie używam go jako okrycia, bo jest trochę nieprzyjemny w noszeniu (sztywna) i materiał jednak wciąż „gryzie”.


Ciuch nr 2. Bida-sweter „trzy czwarte”, w sam raz do legginsów

Jest to sweter „trzy czwarte” z resztek różnych wełen. W moim domu resztek pozostałych z szycia czy dziergania nigdy się nie wyrzucało, zostawiało się nawet kawałki pasmanterii i guziki, bo „mogą się przydać”. Stare, sprane, rozłażące się w szwach koszule czy bluzki można było na przykład rozciąć na szmatki do sprzątania, starą włóczkę wyprać i wysuszyć, a guziki trzeba było schować.

Moja mama Maria Janina Tarajło, urzędniczka w PZU, w latach 80. już emerytka, umiała robić na drutach, chętnie dziergała, ale w latach kryzysu wełny w sklepach nie było. W pierwszej połowie lat 80. XX wieku wymarzyłam sobie zrobienie z resztek swetra patchworkowego, zeszywanego z kwadratów wydzierganych z wełny, wełenek i przędzy różnych grubości i gatunków, sprutych z rzeczy już nienoszonych, połączonych też czasem w melanż. Starałam się wybrać kolory pasujące do siebie nawzajem, stąd w tym swetrze dominuje zieleń, brąz, beż i kolory podobne. Mama na drutach zrobiła kwadraty mniej więcej takiej samej wielkości, a ja skomponowałam ich układ na papierowym modelu swetra i pobieżnie sfastrygowałam kwadraty. Następnie mama połączyła je szydełkiem i zrobiła szydełkowe wykończenia dekoltu, rękawów i dołu swetra.

W gotowym swetrze często chodziłam, bo był ciepły i miał modną długość. Zakładałam go również na zajęcia ze studentami (byłam asystentką na Politechnice Wrocławskiej), wyglądał ponoć całkiem nieźle.

W 1985 roku zabrałam go ze sobą do Pragi, gdzie, można by rzec, święcił tryumfy. Mam zdjęcie w tym swetrze z roku 1987, zrobione na Náměstí Republiky w centrum Pragi. Kilka lat temu zdjęcie było eksponatem na wystawie towarzyszącej obchodom 100-lecia filologii słoweńskiej na Uniwersytecie Karola w Pradze.

Pamiętam też, że w roku 1986 moja koleżanka, obywatelka ówczesnej Jugosławii, która na zimowe ferie wybierała się do krewnych w Berlinie Zachodnim, poprosiła o pożyczenie na wyjazd tego swetra, na co oczywiście z satysfakcją się zgodziłam. Satysfakcja brała się z przewrotnej dumy, że ten „bida-ciuch” jest tak atrakcyjny.

Później, po 1990 roku, już w Polsce, nie nosiłam go już tak często, ale wciąż jeszcze zdarza mi się go włożyć. Do noszenia jest może trochę ciężki, pod względem wygody nie może konkurować z wdziankami z polaru czy sweterkami z moheru. Jest jednak ciepły, a poza tym świetnie nadaje się do legginsów, wynalazku XXI wieku.


Ciuch nr 3. Żakiecik typu „elegancja-francja”

Jest to luźny, letni żakiecik bez podszewki, z rękawami trzy czwarte z mankietem, uszyty z taniej nibywełenki, nazywanej wtedy „zerówką”. Uszyłam go sama w późnych latach 70. i nosiłam dość długo. Wykorzystałam „Wykroje i Wzory”, dodatek do tygodnika „Kobieta i Życie”, który prenumerowałam. Za pomocą radełka albo kalki przeniosłam części wykroju na arkusze papieru pakunkowego, a potem wycięłam z tego szablony poszczególnych części żakieciku: przód, plecy, rękawy, kołnierz, podkład do zapięcia, kieszenie itp.

Dekorację wymyśliłam sama: dobrałam kolory do ozdobienia materiału i ożywienia modelu. Resztkami fioletowego materiału podszewkowego obszyłam wywijane mankiety rękawów i naszyłam z niego wzór na prawej części przodu. Podobny, ale większy wzór zrobiłam na lewej części przodu, ale tutaj trójkącików nie naszywałam, tylko wykorzystałam farby do malowania na tkaninach, które można było kupić w byłej NRD.

W latach 70. granica z NRD była półotwarta, można było pojechać tam bez zaproszenia. Jeździło się zwłaszcza na zakupy, choć „przy okazji” można było obejrzeć Muzeum Zwinger w Dreźnie czy muzea Berlina Wschodniego. Jeździło się jednak głównie po bieliznę osobistą, tam dostępną, a u nas nie, lepszą jakościowo. Poza tym kupowano tam np. zabawki dla dzieci, garnki, wełnę do robienia na drutach itp.

Kupiłam też tam „modelinę”, czyli plastelinę do utrwalania na ciepło, np. w piekarniku (robiłam z niej guziki, broszki, zawieszki czy korale do „hipissowskich” naszyjników na rzemykach) i farby do malowania tkanin. Na kilku własnoręcznie uszytych letnich sukienkach wymalowałam ręcznie m.in. przeciwległe motywy kwiatowe na ramieniu i na spódnicy i pełną kwiatów łąkę wokół białej spódnicy. Niczego z tych rzeczy już jednak nie mam.

Natomiast farby kupione w NRD zostały mi na długo: jeszcze jakieś 15 lat temu odkryłam w piwnicy resztki czarnej i żółtej: czarna zeschła już na kość, ale żółtą farbą z NRD pomalowałam sobie stare tenisówki, w których dość często w lecie chodzę.

Myślę, że pod względem kompozycji i kolorystyki szary żakiecik bardzo mi się udał. Nie jest niestety bardzo praktyczny, bo wymaga prasowania, łatwo się gniecie, a materiał po wypraniu zrobił się trochę nieprzyjemny (szorstki) w dotyku. Tym niemniej, sądzę, ten „ciuch” jest do założenia na siebie nawet teraz.


Ciuch nr 4. Bluzka z haftem i ze wspomnieniami o Bliskich

Jest to wyhaftowana ludowym wzorem bluzka koszulowa z jasnożółtej bawełny z domieszką tworzywa, czyli z tzw. etaminy. Powstała w latach 70., ale używana była aż do roku 1990, bo nosiła ją „od święta” moja mama, Maria Janina Tarajło (w roku 1990 zmarła). Bluzka została jako jedna z pamiątek po Niej.

Bluzka w całości została wykonana przeze mnie. W latach 70. była moda na bluzki koszulowe, ale ceny gotowych bluzek nie zachęcały do kupna (chodzi o relację między pensją urzędniczki czy nauczycielki a modnymi wyrobami lepszych firm, takich jak np. „Telimena” czy „Moda Polska”), a więc opłaciło się samej uszyć podobną bluzkę i w ten sposób zaoszczędzić. Ja też uległam złudzie „oszczędzenia” za pomocą własnej aktywności krawieckiej, do czego być może miałam predyspozycje, ale nigdy się szycia nie uczyłam. Nazywam to złudą, bo samodzielne szycie to ryzyko, że rezultat okaże się nietrafiony, a inwestycja w materiał i w pracę pójdzie na marne. Zdarzyło mi się to niejednokrotnie.

Dla wyjaśnienia sytuacji dodam, że była osoba, która treścią swoich wspomnień zachęciła mnie do prób krawieckich. Moja babcia (mama mamy) Wiktoria z Lachowiczów Főrster (później po drugim mężu Wiktoria Jastrzębska), przesiedlona z córką (moją mamą) z Drohobycza do Wrocławia, była z zawodu krawcową. Mieszkała z moimi rodzicami kilkanaście lat (najwcześniejsze dzieciństwo), ale szyć się u niej nie uczyłam, wyrastałam za to w atmosferze jej opowieści o modzie i technikach krawieckich.

Wykrój bluzki u modnym, długim kołnierzykiem i z wyłogami znalazłam w „Wykrojach i Wzorach”. Mogło to być też NRD-owskie „Pramo” lub zachodnioniemiecka „Burda”, pożyczona oczywiście. Uszytą już klasyczną bluzkę koszulową postanowiłam wyhaftować, choć ani babcia, ani mama nigdy tym się nie zajmowały, więc ich w tym nie naśladowałam. Prawdopodobnie moja kilkuletnia pasja hafciarska wzięła się z zainteresowania technikami malarskimi i zdobniczymi

Miałam wtedy dobre oczy, a w hafciarskim dorobku pewne doświadczenie: wyhaftowałam kilka modnych wtedy bluzek „ludowych”, 2-3 obrusy i komplet serwetek. Interesował mnie wzór kaszubski – znalazłam go w albumie haftów kupionym w „Cepelii” (dotąd mam ten album). Wydaje mi się, że do ozdobienia żółtej bluzki zastosowałam wzór kaszubski, ale może się mylę. W każdym razie wzoru nie wymyśliłam, tylko go przerysowałam.

Gotowa bluzka jednak nie całkiem mi się podobała. Żałowałam, że jako tła haftu nie wybrałam białej tkaniny, najlepiej lnianej lub z czystej bawełny. Doszłam też do wniosku, że szyjąc i haftując połączyłam dwa nie pasujące do siebie style: ludowy haft i nowoczesny fason ciucha, odpowiedni dla kobiety w stylu „chłopczycy”. Tym niemniej muszę przyznać, że haft wyszedł bardzo dobrze, wykonanie jest precyzyjne, a sama bluzka wygląda ozdobnie, świątecznie i w jakimś sensie elegancko.

Kiedy przed mamą wyraziłam te wątpliwości co do mego dzieła, że „nie pasuje mi”, że „już niemodne”, że „nie wyszło tak, jak chciałam”, mama odpowiedziała, że jej ta bluzka się podoba i chętnie ją będzie nosić. Poczułam ulgę, że moja praca nie poszła na marne. Dodam, że było to ostatnie, jak się okazało, dziesięciolecie życia mojej mamy. W sklepach pustki, nie tylko spożywczych, ale w odzieżowych również.

Mama wkładała tę bluzkę na Święta albo kiedy byli u nas goście. Pamiętam Ją (mamę), ubraną w ten „ciuszek” w styczniu toku 1983 lub 1984, kiedy na ponoworoczne spotkanie towarzyskie zaprosiłam kilkoro koleżanek i kolegów ze Studium Języków Obcych Politechniki Wrocławskiej. Wszystkim obecnym wręczyłam kolorowe tekturki-wizytówki prezentowe z napisanymi przez siebie satyrycznymi wierszykami, wytykającymi im różne „wady” i przywary. „Przywarą” mamy było w tych czasach robienie na drutach, jak to ujęłam w opisie „ciucha nr 2”. Napisałam o niej tak:

„Choć polityka nie jest jej sprawą, / Mama przerabia swój rząd na prawo. / Lecz czasem duży popełni błąd: / Przerobi również na lewo rząd”.

Zofia Tarajło-Lipowska

print